piątek, 25 listopada 2011

Śpieszmy się kochać ludzi...

...tak szybko odchodzą...
Nie raz pisałam tutaj o sprawach bardzo osobistych, nie wiem czy tak powinnam, ale tutaj łatwiej mi o taki ekshibicjonizm niż w życiu realnym. Łatwiej napisać mi o czymś tutaj niż mówić to komuś osobiście. Zwłaszcza, że mówić nie mogę bo zaciśnięte od bólu i łez gardło mi na to nie pozwala...

Nie wiem dlaczego nieszczęścia lubią pary, ale do nas przyszło nieszczęście właśnie w parze, jednego dnia..
W zeszłą środę 16 listopada po długiej chorobie zmarła Babcia Marcina, która z nami mieszkała. Na jej śmierć byliśmy przygotowani bo jej stan już od dawna był ciężki. Śmierć przyniosła jej ukojenie. Jej odejście nie spotkało mojego buntu, tak po prostu jest lepiej, tak musiało być, wystarczająco się już nacierpiała.

Jednak śmierć drugiej osoby spotyka się z moim wielkim buntem... Po kilku godzinach od śmierci babci doszła do mnie wiadomość, że w wielkim pożarze, który był nad ranem w mojej miejscowości, tak bardzo blisko mojego domu... zginął mój ojciec... Nie mogłam w to uwierzyć, zwłaszcza, że 5 godzin wcześniej go widziałam. Nie wyglądał dobrze i właśnie o tym rozmawialiśmy z mężem cały wieczór, że gdyby tylko pozwolił sobie pomóc może jego życie wyglądałoby inaczej. W nocy nie mogłam spać, cały czas myśłałam o ojcu, miałam w sobie jakiś dziwny niepokój. Gdy zaczęły jeździć wozy strażackie, syreny rozrywały tę nocną ciszę, światła z daleka odbijały się w moich oknach, byłam przerażona, myślałam, że zwariuję od tego lęku który był we mnie, od przeczuć, że dzieje się coś strasznego i że mnie to może dotyczyć. Obudziłam Marcina i mówię mu o tym, że jest gdzieś blisko pożar (on nic nie słyszał) a ja mam przeczucie, że to u ojca, że dzieje się mu jakaś krzywda...Jednak on mnie uspakajał, że przecież widzieliśmy ojca na przystanku, czekał na autobus aby jechać do Warszawy, więc nie może on być tutaj w swoim domu, bo na jesieni zawsze przenosi się do mieszkania w bloku i nie nocuje już tutaj od kilku tygodni. (Jego dom był spory kawałek od głównej drogi co w zimę było problemem, więc zimę spędzał w bloku) Uspokoił mnie trochę, jednak nie mogłam zasnąć bo syreny strażackie co jakiś czas jeszcze wyły....
Przed 6 rano obudziłam się znów z tym silnym lękiem, że jednak coś złego się stało. W internecie przeczytałam o wielkim pożarze pewnej fabryki w okolicy i o tym, że straż pożarna ściągana była z wielu miejscowości. To uśpiło mój lęk. Po kilku godzinach dowiedziałam się , że paliły się niedaleko łąki niedaleko domu mojego ojca, ale tylko łąki i że nic więcej. To mnie uspokoiło. Jednak gdy za jakiś czas zobaczyłam teściową stojącą w moich drzwiach ze łzami w oczach ze słowami, że nie wie jak mi to powiedzieć ja już wiedziałam, nie musiała mi nic mówić... Wiedziałam, że moje przeczucia były słuszne, że nie pojechał do Warszawy tylko został tu na noc...I niczyje słowa nie mogły mi tego potwierdzić... ja musiałam tam iść. Z daleka widziałam już tylko kawałek dachu, reszty już nie było, zostały tylko ściany i kupa mokrego popiołu, nie było nic... Tylko ogromna kałuża wody i zapach wilgotnego dymu w powietrzu. Stałam tam i nie wierzyłam w to wszystko... Następne dni były już tylko gorsze. Czekanie. Brak informacji. Domysły. Plotki słyszane wszędzie i od wszystkich. Doświadczenie tego, że podłość ludzka nie zna granic. Bolesne przekonanie się na własnej skórze, że ludzie to hieny żywiące się gównem, tragiczną i przerażającą śmiercią młodego człowieka, cierpieniem najbliższych mu osób... Liczy się tylko pożywka z sensacji... Ten dłużący się czas był nie do zniesienia. Dłużące nieprzespane noce, długie dnie spędzane w różnych instytucjach, cały czas bez 100% pewności, że znalezione w pogorzelisku zwłoki są moim tatą... Przeżycia z tych kilku dni są straszne, wszędzie bezduszność i podłość, wszędzie liczy się tylko kasa a nie człowiek... I ta niepewność i wyrzuty sumienia, że przeczuć nie należy lekceważyć, że nie wszystko musi być racjonalne. Teraz już wiem, że nie wszystko się da wytłumaczyć.
Znów musiałam być silna, musiałam wziąć wiele na siebie, aby oszczędzić wielu przykrych i traumatycznych przeżyć swoim bliskim, moim siostrom, babci, obecnej żonie mojego ojca, mojej mamie... Razem z moją ciocią, siostrą mojego ojca musiałyśmy dać radę, kiedy już nikt nie dawał rady... Musiałyśmy w potwornych okolicznościach identyfikować po sekcji zwłok, zwłoki mojego taty, nieprzygotowane na to zupełnie. Nawet największemu wrogowi nie życzę tak traumatycznego przeżycia...
Zniosłyśmy wiele. Wzięłyśmy na swoje barki wszystko co mogłyśmy, nie mogłyśmy wziąć tylko całego cierpienia...
W dniu pięknego pogrzebu, moja mama pojednała się po 12 latach z rodziną mojego taty, siedziała w jednej ławce trzymając się za ręce z drugą żoną taty, moja 82 letnia babcia siedząca za trumną traciła przytomność, wszyscy przepełnieni ogromnym żalem, czy musiało tak się stać...
I choć dzień pogrzebu po tylu dniach przyniósł jednak spokój, to serce nadal rozdziera ból, żal, rozpacz, poczucie niesprawiedliwości, czemu mój tata mając 52 lata musiał zginąć i to w tak tragiczny i potworny sposób???
Czy jego śmierć była potrzebna abyśmy zrozumieli co tak naprawdę w życiu jest ważne? Czy nie było innego sposobu?
Już nic, nigdy nie będzie takie samo... 16 listopada 2011 roku wszystko się zmieniło... Najbardziej się boję, że któregoś dnia łzy przestaną już płynąć a wszyscy zapomnimy...




poniedziałek, 14 listopada 2011

Jesienne umilacze:)







Choć chciałabym Wam dziś napisać jak fajnie chodzi się po nowych schodach i jakie są piękne, to niestety nie mogę... Teoretycznie już dawno powinno być wszystko skończone a my powinniśmy zapomnieć o remoncie, ale jest inaczej.
Na początku października zamówiliśmy dębowe trepy i podest na spocznik, wszystko miało być gotowe w połowie października... Dostaliśmy wiadomość, że już są:) że są piękne i że jutro zapakowane jadą do nas. Moja radość była ogromna! Niestety krótka..
Następnego dnia wiadomość, że naszych schodów nie ma! Spaliły się! Okazało się, że w nocy w owej stolarni wybuchł pożar, spaliło się prawie wszystko, maszyny, drewno i nasze schody...
Normalnie załamka, było mi przykro nie tylko z powodu schodów, ale i nieszczęścia jakie spotkało tego człowieka. Dowiedzieliśmy się później, że w tej miejscowości grasował podpalacz i w ciągu kilku tygodni spłonęło także kilka innych obiektów... Głopota ludzka nie zna granic niestety!
No nic pozostało mi szukać nowego wykonawcy, co okazło się niełatwe. Jak zwykle ta sama śpiewka, że zamówienie małe i schody niewymiarowe... Normalnie traciłam nadzieję, że znajdę kogoś kto zrobi to w rozsądnym czasie i cenie.
Po jakimś czasie odezwał się do nas NASZ PAN stolarz z pytaniem i prośbą czy jednak mógłby wykonać dla nas schody. Okazało się, że coś się jednak uratowało, część maszyn da się odremontować, część trzeba było kupić, jest też odpowiednie drewno, a zamównie nawet nieduże pomoże panu stanąć na nogi... Zgodziliśmy się oczywiście i tak czekamy, mam nadzieję, że za jakieś 2 tygodnie schody już będą:)




Tytułowe jesienne umilacze to w moim wykonaniu lampa i wianki. Dla mnie światło w domu ma ogromne znaczenie, buduje klimat. Zwłaszcza jesienią gdy za oknem jest szaro i ciemno (u mnie przynajmniej od kilku dni jest paskudnie i przygnębiająco) uwielbiam światło lamp i świec. Jednych i drugich u nas nie brakuje:) Świece palimy cały rok, a lampy od jesieni, gdy szybko robi się ciemno są niezbędne.
Marzyła mi się wysoka lampa, na drewnianej nodze. Abażur czekał już od roku znaleziony na strychu u mojej mamy, tak na nogę długo polowaliśmy. Kupiliśmy ją zupełnie przez przypadek za grosze, na warzywnym bazarku.
Początkowo miała być turkusowa z mocnymi przetarciami, ale po oczyszczeniu spodobała mi się taka surowa i jak na razie taka zostanie:)




Turkus za mną chodzi od długiego już czasu, ale znajdę dla niego jakieś przeznaczenie jeszcze i się turkusowo wyżyję:)

Wianki wszelakie i stroiki uwielbiam, ale podglądając Wasze blogi widzę, że nie tylko ja:) Ten okrągły, wisi na drzwiach wejściowych do nas. Zdjęcia nie oddają niestety nawet połowy jego urody, jest naprawdę śliczny, zieloniutki i optymistyczny.


A serducho wisi na schodach i również na żywo jest dużo ładniejsze:))
W obu podstawą jest mech, do tego bluszcz, trzmielina, barwinek, gałązki irgi, rajskie jabłuszka i żołędzie.


Jak patrzę na te smętne zdjęcia to aż mi wstyd.. U Was tak pięknie, żywo i kolorowo..
No, ale może Mikołajowo sprawimy sobie na gwiazdkę lustrzankę:) Jak by co będę Was pytać o radę, co i jak:)

Czuć, że zima blisko bo moje kocury nie chcą nosa na dwór wyściubić:) Grzeją się najchętniej ze mną pod kocem:) Ja choć grzeję się i kuruję od ponad 5 tygodni nadal zakatarzona i chora, ponoć jakiś wirus wstrętny co to odporny na wszystko...

Nie dajcie się tej ponurej aurze:)

Pozdrawiam Aga